Była to dla nas wyprawa pełna przygód i magii, ot, niczym wyprawa Bilbo Bagginsa z Hobbitonu do Ereboru i z powrotem (stąd tytuł! 🙂 I podobnie jak Bilbo, który po powrocie oddał się dziełu opisania swoich perypetii barwnie, rozlegle i na bogato, tak i my szykujemy cały cykl publikacji na tematy dookołajapońskie. Zanim jednak wszystkie teksty zostaną napisane, zanim wszystkie filmy zostaną poskładane – a wierzcie nam, roboty z tym trochę będzie – pozwólcie nam tutaj pokrótce zapowiedzieć, jak to z tą naszą Japonią było…
Wszystko zaczęło się w Tokio
A właściwie wcale jeszcze nie w Tokio, a w Naricie (成田), prefektura Chiba, gdzie 65 km na zachód znajduje się jeden z dwóch portów lotniczych stolicy Japonii. To tu zobaczyliśmy naszych pierwszych Japończyków-nie-turystów, także tych w ochronnych maseczkach na twarzach i białych rękawiczkach, tu po raz pierwszy zetknęliśmy się z ich niezwykłym etosem pracy, tu kupiliśmy pierwsze napoje z niezliczonych mrugających lampkami automatów, i tu odwiedziliśmy urząd pocztowy yubin-kyoku, gdzie czekała na nas zaadresowana na nasze nazwisko najprawdziwsza japońska paczka pocztowa, a w niej zamówiony wcześniej Wi-Fi Walker. I uwaga! – tu po raz pierwszy doszło do bliskiego spotkania z japońską toaletą i tymi jej guziczkami 🙂
Wsiedliśmy w pociąg Narita Skyaccess i po godzinie cała nasza piątka, trzy walizki, futerał ze sliderem i wózek wychynęliśmy z windy na skrzyżowaniu tokijskiej dzielnicy Asakusa (浅草)… Miało być krótko, a tu się o naszej pierwszej godzinie rozpisaliśmy, ale – sami rozumiecie – wracają pierwsze, mocne wrażenia…

Gigantyczny lampion “Bramy Skarbów” przy buddyjskiej świątyni Sensō-ji, Asakusa (浅草), Tokio, Japonia
To dalej będzie już skrótowo… W Tokio oswajaliśmy się z Japończykami, z klimatem, z komunikacją miejską i komunikacją w ogóle. Łatwo poszło, bo Japończycy to jakiś wspaniały naród, o czym szeroko i z szacunkiem będziemy pisać.
Jak to my, nie siedzieliśmy w jednym miejscu, tylko od jutrzenki do zmierzchu, a nawet po, przemieszczaliśmy się ciągle. Najpierw przez kilka dni po Tokio. Potem był jednodniowy 100-kilometrowy wypad shinkansenem do Hakone (箱根) w górach, skąd mieliśmy oglądać górę Fuji i bawić się na najfajniejszym placu zabaw na świecie (niestety rozebrali go w zeszłym roku – lekkie rozczarowanie latorośli, ale zrównoważone innymi urokami), a w zamian zobaczyliśmy górę dzieł Picassa (i nie tylko) 😉

Wysoka sztuka wśród wysokich gór – Pawilon Picassa w górskim muzeum sztuki współczesnej Hakone Chōkoku No Mori Bijutsukan (箱根彫刻の森美術館), Hakone, Japonia
Wyruszyliśmy do Kioto, ale po drodze wyskoczyliśmy z shinkansena na stacji Nagoya i kolejką na poduszce magnetycznej pomknęliśmy do niesamowitej rekonstrukcji domu Satsuki i Mae z filmu anime “Mój sąsiad Totoro” Hayao Miyazakiego. Ale tam nam się podobało 🙂

Fenomenalna replika domu Satsuki i Mae (Satsukitomeinoie, サツキとメイの家) z filmu anime “Mój sąsiad Totoro”, Moricoro Park, Nagoya, Japonia
Później na cztery dni (i noce – nie zapominajmy o nocach!) pojechaliśmy do Kioto i żałowaliśmy, że na tak krótko. Gejsze – prawdziwe i przebierane, w wersji pełnej i maiko, intensywne spotkanie z małpami (temperamentny makak japoński, Macaca fuscata), zamek szoguna, bambusowy las, te wszystkie czerwone bramy torii (choć część ekipy Mereczonthego utrzymuje, że wcale nie czerwone, tylko pomarańczowe, a prawda jak zwykle leży po środku – bo używany w tym kontekście przez znawców termin vermilion, czyli cynober, to „odcień koloru czerwonego wpadający nieznacznie w kolor pomarańczowy”:) W każdym razie w Kioto tych bram są miliony. Naprawdę.

Dziesiątki wolnych małp na stokach i szczycie góry Iwatayama (磐田山), Arashiyama, zachodnie Kioto, Japonia
Z Kioto chyżym shinkansenem serii N700 w trybie Hikari (ale, uwaga!, w żadnym razie nie Nozomi! – będziemy o tych cudownych maszynach pisać) popędziliśmy do Hiroszimy złożyć – wpatrując się z zadartymi głowami w szkielet A-Bomb Dome – hołd ofiarom nuklearnej hekatomby…
… ale tylko na moment, bo już kilka godzin później z ponurej zadumy wyrwał nas na pokładzie promu przewspaniały i przesłoneczny widok wzgórz wyspy Itsukoshima, znanej jak świat długi i szeroki jako Miyajima! To był króciutki, półtoradobowy odcinek naszej włóczęgi, ale chyba jeden z najwspanialszych! (wszędobylskie jelonki, nocleg w tradycyjnym japońskim domu, a przede wszystkim majestatyczna Itsukoshima Torii – ta gargantuicznie wielgachna święta brama stojąca w morzu).

Jeden z dziesiątków swobodnych jelonków przechadzających się w okolicach szintoistycznej świątyni Itsukoshima (Itsukushima Jinja, 厳島神社), Miyajima, Japonia
A potem znowu shinkansen (tym razem w trybie Sakura 😉 i hyc! – już byliśmy w samym sercu wyspy Kiusiu, w mieście Kumamoto, skąd wynajętym samochodem (toyota, oczywiście) wyruszyliśmy na podbój wulkanu Aso, co łatwe nie było, bo po niedawnym trzęsieniu ziemi wiele dróg zamknięto i nawet zjednoczone siły GPS i Google Maps nie uniknęły wywiedzenia nas w pole. Ale było warto, bo ograniczony ruch pozwolił nam pobyć w przyrodzie, bez dźwięków silników i innych nienaturalnych dźwięków. A wulkan dymił cudownie jak wszyscy diabli!

Jeden z kilku stożków (ten akurat uśpiony) rozległej kaldery wulkanu Aso (Asosan, 阿蘇山), wyspa Kiusiu, Japonia
Kolejnym naszym celem była podzwrotnikowa Kagoshima i kolejny dymiący wulkan – Sakurajima. W planach mieliśmy objechać go samochodem, ale tym razem – po perypetiach – skończyło się na lokalnych autobusach, co okazało się rewelacją dnia, bo mogliśmy wejść w zażyłą komitywę z lokalsami! Co to była za historia! (dowiecie się wkrótce) 🙂
A w Kagoshimie wskoczyliśmy w samolot i z powrotem do Tokio, do którego wracaliśmy już jak do domu.

Robot Asimo jak żywy! Narodowe Muzeum Nowoczesnej Nauki i Innowacji Miraikan (日本科学未来館), wyspa Odeiba, Zatoka Tokijska, Tokio, Japonia
A tu proszę, mała mapka naszej podróży 🙂
Tak to było geograficznie. A jeśli chodzi o refleksje natury ogólniejszej, to teraz zapowiemy cztery…
Po pierwsze, że Japonia, to jednak też Azja. Po wcześniejszej naszej wyprawie do Chin, widzieliśmy tu wiele podobieństw. A wydawało nam się, że wskakujemy do jakiegoś nierealnego, cudownego, sterylnego i zmechanizowanego świata. A tu jednak nie. Jest tu gwarno, potrawy się przyprawia, bywa gorąco, tłoczno i hałaśliwie. Ale mimo to i tak jest tu czysto i porządnie, miło i spokojnie. Paradoks jak w zen 🙂
Po drugie, że Japończycy umieją czytać w myślach. Tak, tak, to jednak stworzenia nadnaturalne. Ale nie ma się czego obawiać. Oni wiedzą, gdy czegoś potrzebujesz i zaraz starają się temu zaradzić. Ale chyba będzie o tym oddzielny tekst, bo jak mawiał mój nauczyciel od matmy, to ważne i trudne. A ja dodam jeszcze, że ciekawe.
Po trzecie, w Japonii są fajne dźwięki. Dźwięki metra, przejść dla pieszych, tramwajów, peronów. Trochę z nich nagraliśmy, więc niebawem złożymy to również w jakiś zgrabny materiał werbalno-dźwiękowy.
Po czwarte, w Japonii mieszkają kruki. Tak, to te zwierzęta, które my pamiętamy z dzieciństwa, a teraz została ich już pewnie garstka (w odróżnieniu od wron i gawronów). No i to te, które dla nas stają się głównie bohaterami starych baśni i opowieści o panu Kleksie. No przyznacie, że są to jakieś czarodziejskie stworzenia.
Takie właśnie rzeczy sprawiają, że Japonia jawi się nam jako miejsce cudowne, magiczne, wręcz nierealne… Ale my dajemy wam słowo, że jest jak najbardziej realna i zupełnie prawdziwa. Więc jak tylko uporamy się z całym powyjazdowym praniem i znajdziemy chwilę między karmieniem a spacerkiem, to zaraz wam będziemy o wszystkim pisać i pokazywać zdjęcia, a nawet filmy. A niecierpliwcom polecamy naszego instagrama (a nawet trzy: mereczonthego, pawelmerecz i kawaii_tosik), gdzie już co nieco pokazaliśmy…

A na koniec nie mówimy broń boże ‘Sayōnara’ (さようなら), bo to oznacza ‘żegnaj na zawsze’, tylko lekkie i sympatyczne ‘Mata aimashō!’ (また会いましょう) , czyli ‘cześć, do zobaczenia wkrótce!’ 🙂
Fajnie napisane …pozdrawiam ! 🙂 :-)!
Dzięki 🙂 Też pozdrawiamy.