Hu-hu-ha, nasza zima na Islandii okazała się całkiem niezła! Choć, jak się na Google Earth włączy tryb satelitarnego globusa, to widać, że ta niezwykła wyspa leży tuż obok Grenlandii. Czyli Arktyka (przynajmniej według AccuWeather). Widać też na niej rozległe białe połacie wielkich całorocznych lodowców. Inny świat, istna “Kraina lodu”. Więc… czy na pewno zimą? A może lepiej poczekać do lata?
Najpierw krótki filmik:
Ha! Pewnych rzeczy na Islandii doświadczyć można tylko zimą. Po pierwsze zorza polarna, efemeryczna to pani, więc albo się ją zobaczy, albo nie, ale szanse ma się tylko zimą. Po drugie jaskinie lodowe! Te naturalne tunele w lodowcach, cudownie prześwitujące na błękitno lub zielono są dostępne zimą (w cieplejszych miesiącach służą jako naturalny system odprowadzający wodę z topniejącego lodowca)…


Po trzecie lepiej jest z praktycznego punktu widzenia – zimą i ceny są niższe, i turystów mniej. No i po czwarte – krajobrazy! Jak kto widział w „Grze o tron” krainę za Murem, to Islandię widział – po pierwsze większość tych scen tu kręcono, po drugie właśnie tak to wygląda – ośnieżone góry, lodowce i równiny smagane wiatrem. Surowo, biało, romantycznie! 🙂

Aż zapiera dech (także od wiatru)
„Dramatic views” – tak się o tych krajobrazach mówi w przewodnikach. Jest surowo, jest inaczej. Niemal wszystko, co się widzi jest pochodzenia wulkanicznego. 130 wulkanów, z czego 18 aktywnych, to może nie rekord świata (ciekawostka: w Japonii jest ponad 100 wulkanów uznawanych za czynne, zapraszamy do przeczytamy artykułu o naszej wyprawie tu), ale i tak działa to na wyobraźnię. Zresztą, kto nie pamięta sławetnej erupcji wulkanu o niemożliwej do wymówienia nazwie Eyjafjallajökull, który w 2010 na kilka tygodni sparaliżował ruch lotniczy nad Europą. Islandia powstała wskutek wulkanicznych erupcji nad tak zwaną „gorącą plamą”, czyli miejscem, gdzie lawa w ogromnej ilości znajduje się stosunkowo blisko powierzchni (takimi „plamami” są i Hawaje, i Yellowstone). Przez środek wyspy przechodzi Grzbiet Śródatlantycki, czyli miejsce zetknięcia dwóch płyt tektonicznych: euroazjatyckiej i północnoamerykańskiej (można więc powiedzieć, że część Islandii leży w Ameryce;). Miejscem, gdzie można zobaczyć obie płyty naprzeciwko siebie jest…
Park Narodowy Þingvellir
Niesamowity geologicznie krajobraz skalistej krainy poprzecinanej licznymi wąwozami, które są popękaną na skutek tarcia, nachodzenia na siebie, odsuwania się od siebie, słowem „tańca” płyt tektonicznych. Ziemia też tu bardzo często drży (na przykład dzisiaj, do momentu, gdy piszemy te słowa – a jest godzina 15 – wg strony volcanodiscovery.com zanotowano już 11 wstrząsów! – oczywiście w większości tak delikatnych, że normalnie się ich nie wyczuwa. Park jest rozległy i zróżnicowany, niesamowite skalne formacje porośnięte są charakterystycznym dla Islandii mchem. Natomiast największą jego atrakcją jest wąwóz Almannagjá. Bardzo ciekawe miejsce na wycieczkę z dwóch powodów: geologicznego – niesamowite formacje skalne po obu stronach (europejskiej i amerykańskiej), ale też historycznego, bowiem właśnie w tym wąwozie zbierał się od X wieku parlament Islandii. Na szlaku zwiedzania są opisy, rekonstrukcje i wskazówki. Polegało to z grubsza na tym, że co roku w czerwcu zjeżdżali tu licznie przedstawiciele niemal wszystkich osad na wyspie i przez dwa tygodnie uchwalali prawa, obradowali, świętowali. Althing, bo tak się owe zgromadzenie nazywało, jest jedną z najstarszych instytucji parlamentarnych świata, która istnieje do dziś.

PRAKTYCZNIE
W zimie warto założyć na buty raki (można je kupić na miejscu w sklepiku w formie wygodnej gumowej membrany nakładanej na but, z której wystają w dół metalowe kolce). Na miejscu można coś zjeść i kupić pamiątki. Wstęp do parku jest wolny, natomiast trzeba zapłacić za parking w parkomacie (bilet całodzienny 500 koron – ok. 15 zł – ważny na wszystkich parkingach na terenie parku).
Oficjalna strona: http://www.thingvellir.is/

Park Narodowy Þingvellir jest jedną z trzech głównych atrakcji znajdujących się na trasie tak zwanego Złotego Okręgu (Golden Circle). Można tę trasę przejechać jednego dnia startując z Reykjaviku na wschód (ale warto w dwa lub trzy, bo spokojniejszy wariant z noclegiem ma sporo zalet). Drugim obowiązkowym przystankiem na Golden Circle jest…
Gullfoss: Złoty Wodospad w 2,5-kilometrowym kanionie
Płyną sobie przez zasypane śniegiem płaskowyże Islandii dziesiątki rzek odlodowcowych i nagle hops! – spadają w formie wodospadu. Jest kilkadziesiąt sławnych islandzkich wodospadów, a jednym z najciekawszych i najbardziej znanych jest ów właśnie Złoty Wodospad, czyli Gullfoss. Podjeżdża się na parking samochodem, przechodzi spacerkiem dobrze utrzymaną ścieżką i drewnianymi podestami – może z pięć minut – i dochodzi do miejsca, skąd widać go w całej okazałości. Rzeka Hvítá spada 32 metry pokonując dwie kaskady (pierwsza ma 11 m, druga 21 m). Bo to jest właśnie kaskadowy wodospad – bardzo szeroki i dlatego tak potężny. Można też do niego podejść bliżej dolną ścieżką, ale w lecie; w zimie jest nieczynna.

Zobaczcie go na naszym filmiku w okolicach 2. minuty – udało nam się ładnie go sfilmować dronem z całkiem bliska.
[ŻEBY “ODPALIĆ” FILMIK, WYSTARCZY KLIKNĄĆ STRZAŁKĘ PONIŻEJ, MIŁEGO OGLĄDANIA! :)]
(Filmik o Golden Circle już w przygotowaniu i niebawem na pewno się pojawi, więc warto śledzić naszego YouTuba)
Zaledwie 10 minut dalej drogą 35 i dojeżdżamy do atrakcji z, jak to się mówi… wodotryskami! Podjeżdżamy na parking, wysiadamy i już czuć w powietrzu ten charakterystyczny dla Islandii zapach siarkowodoru, oj, coś tu się gotuje… paruje zewsząd na biało jak stado rozwścieczonych parowozów i wtem – Fiuuuu! – leci woda ze trzydzieści metrów w górę! Jesteśmy w…
Geysir, czyli ojciec wszystkich gejzerów
Tak, nie mylicie się, właśnie od tej nazwy geograficznej wziął nazwę fenomen gejzerów, czyli wytryskującej spod ziemi gorącej wody. Niegdyś Geysir wytryskał na 80 metrów w górę! Teraz… to są tektoniczne sprawy, coś tam się pod ziemią podczas trzęsienia przesunęło i Geysir nie dość, że zaczął pryskać wodą na kilka tylko metrów, to na dodatek co dwa dni. Ale… nic to, bo jest Stokkur!


Stokkur wystrzeliwuje na 30 metrów i to dosłownie co chwilę! (co 5-15 minut) Oj, robi to wrażenie, robi! ( Na filmiku również to widać, nawet z powietrza!) I Stokkur, i Geysir to zaledwie najbardziej spektakularne z kilkudziesięciu gorących mniejszych i większych „bąblujących” gorących źródeł. Cały kompleks istnieje tu już z 10000 lat, a najstarsze pisemne wzmianki o nim pochodzą z XIII w. Teraz po drugiej stronie drogi, tam gdzie parkingi, znajduje się całkiem zgrabne i nieinwazyjne centrum dla gości, gdzie można i zjeść, i kupić sobie islandzki sweter z wydzierganymi wzorkami, a nawet się przespać. Wstęp na teren parku geotermalnego jest bezpłatny, można tak sobie siedzieć (są ławeczki) choćby i cały dzień i oglądać Stokkura i inne, mniejsze gorące źródła, a także jeziorko z kolorowymi brzegami…

Trzy opisane powyżej miejsca nanizane na Złoty Krąg to fantastyczny starter dla przybyszów. Jak pisaliśmy da się je objechać w jeden dzień (to hint dla tych, którzy skuszeni niską ceną biletu lotniczego, byliby gotowi wyskoczyć do Islandii tylko na weekend), choć lepiej w dwa, albo i trzy (wtedy można popędzić kilkanaście kilometrów na północ i zobaczyć najprawdziwszy lodowiec – Langjökull).
A my… no cóż… Prawdę pisząc, gdy dotarliśmy do Golden Circle, byliśmy już zaprawionymi islandzkimi „weteranami”, bo my tam przyjechaliśmy na końcu. A gdzie byliśmy wcześniej?
Wielki błękit… Czyli siup w Blue Lagoon!
Raniutko po przybyciu (spaliśmy w bardzo fajnej gospodzie na północ od lotniska Keflavik na samym cypelku półwyspu, tuż przy latarni morskiej) skąd do legendarnej Błękitnej Laguny mieliśmy niespełna 25 minut drogi. A przyjeżdża się tam na konkretną godzinę – taki mają system, żeby porozkładać chętnych na cały dzień. Choć jak już się tam wejdzie, to można siedzieć, ile się chce. Ale co to takiego? No więc przy termo-ciepłowni i elektrowni powstał w latach 80. zeszłego wieku malutki wtedy jeszcze kompleksik uzdrowiskowy w oparciu o naturalnie gorącą wodę morską. Ze względu na geologiczną budowę tych terenów, woda miesza się tu z krzemionką o unikalnym składzie. Dzięki temu jest cieplutka, lazurowa i ma właściwości lecznicze! Cu-do-wnie! Teraz jest tam nowoczesne choć mega-ekologicznie zaprojektowane uzdrowisko pełną gębą. Przyjeżdża się tam, wchodzi, przebiera i plusk! – do wody! Wyobraźcie sobie, na zewnątrz ledwie 1 stopień na plusie, a tu woda o temperaturze 40oC. No i maseczki z tej krzemionki można sobie nałożyć – samemu lub przy udziale pani, która przy okazji ładnie wszystko o ich działaniu opowiada. A działa owa unikalna krzemionka wspaniale na cerę. Pluskaliśmy się ze dwie godziny, ale że Malinka nam się trochę rozchorowała i nieco straciła zapał, więc ruszyliśmy dalej…

PRAKTYCZNIE
Wstęp koniecznie trzeba sobie zarezerwować on-line z wyprzedzeniem, bo ilość osób przebywających w basenach jest limitowana. Na stronie wybiera się przedział godzinowy wejścia i nie należy się spóźnić, za to później można siedzieć do woli, choćby i do nocy. Bilety nie są bardzo tanie – w najtańszej opcji 6100 koron, czyli ok 240 zł, choć lepiej wziąć wersję Comfort za 8100 koron, czyli ok 270 zł, bo w cenę wliczony jest i ręcznik, i dowolny napój oraz maseczka z alg (droższe warianty to już dla nas byłaby ekstrawagancja). Za to dzieci do lat 14 wchodzą za darmo! I to jest piękne 🙂 Sam kompleks jest bardzo nowoczesny i ergonomiczny, liczne szafki na bagaże, w tym duże (np. na wózek dziecięcy), wygodne szatnie i prysznice, wypasiona restauracja (zbyt droga) i liczne bary, w tym jeden, do którego się podpływa już w basenie (opłat dokonuje się za pomocą czipa). I bonus narodowy: większość obsługi mówi po polsku 🙂
Jeśli się zdecydujecie, to koniecznie wejdźcie na bluelagoon.is i obejrzyjcie filmiki z praktycznymi wskazówkami (na przykład jak zabezpieczyć włosy przed pokrzemionkowym szaleństwem).

Z Bláa Lónið – bo tak się Blue Lagoon nazywa po islandzku – ruszyliśmy na południe z ambitnym planem przejechania tego dnia 380 kilometrów. To miał być najdłuższy odcinek podczas tej wyprawy. I jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Wybraliśmy trasę wzdłuż wybrzeża i dobrze zrobiliśmy, bo było pięknie! Cudownie wyglądało smagane wichrem i spienionymi pianą fal wybrzeże w słońcu! Śnieżne i lodowe czapy na górach wulkanicznych po lewej towarzyszyły nam cały dzień. Świetne to było, że mieliśmy okazję przejechać przez fragment rezerwatu przyrody Reykjanesfólkvangur. Jeśli mielibyście więcej czasu, warto tam się zatrzymać – gejzery, cudowne jeziora i ogromne połacie postwulkanicznej równiny porośniętej islandzkim mchem i porostami – wspaniałe. Drzew zasadniczo nie ma (1% powierzchni Islandii, choć – tu ciekawostka – za czasów pierwszych osadników aż jedną czwartą powierzchni Islandii porastały drzewa). No więc jechaliśmy i jechaliśmy i bardzo nam się co chwila podobało, aż koło 17 zapadł zmrok…

CIEKAWE
ŚWIATŁO I ZORZA
Ze względu na położenie Islandii tak daleko na północy, występuje tu fenomen superkrótkich dni w zimie i nocy w lecie. Nie jest to – jak na przykład na północy Norwegii – totalna noc polarna (w grudniu) lub dzień polarny (w czerwcu), bo słońce jednak wschodzi na te cztery godziny w grudniu, a my pod koniec stycznia mieliśmy dzień od 10:20 do 17, czyli już naprawdę okej. (Za to latem nocy nie ma, szarzeje tylko od 23 do 2!)
W nocy polowaliśmy na zorzę polarną, lecz mimo że była, to za chmurami. Polecamy najlepszą naszym zdaniem stronę z diagnozą stanu promieniowania słonecznego i zachmurzenia: www.aurora-service.eu. Zorza może pojawić się znienacka, poza wszelkimi przewidywaniami (wystarczy niespodziewany wybuch na słońcu), ale poza incydentami aktywność się zwiększa i zmniejsza w sposób przewidywalny. My na zorzę polowaliśmy za kołem podbiegunowym i w Laponii (na północy Finlandii) (czytaj tu) i na Islandii, ale – no cóż – do trzech razy sztuka, w przyszłym roku pojedziemy do norweskiego Tromsø, gdzie noc polarna trwa non-stop, tam musi się udać!
A nazajutrz… Jak już wspomnieliśmy Malina nam się rozchorowała, więc na planowaną wyprawę na lodowiec – a właściwie… pod lodowiec! – udała się grupa uderzeniowa w składzie: Tosia z tatą.

Lodowiec Vatnajökull
Takie rzeczy, proszę państwa, to tylko w Arktyce! No bo, owszem, zdarzają się lodowce w górach na całym świecie, ale dopiero te arktyczne i antarktyczne pokazują potęgę lodu! A te islandzkie to naprawdę kolosy! Największy na wyspie jest lodowiec Vatnajökull, który zajmuje powierzchnię ponad 8 tysięcy kilometrów kw.! I tam właśnie pojechaliśmy, żeby i na niego, i pod niego wejść! Oczywiście tylko na skraweczek. Na samym południu, tuż przy masywie wulkanu Öræfajökull. Nota bene jest to największy wulkan na Islandii i jeden z największych na świecie. Jest aktywny, i choć krater wypełnia niemal kilometrowa warstwa lodu, to w tych dniach topi się on, zwiastując zwiększoną aktywność (update: 9 lutego zanotowano tu trzęsienie ziemi o sile 3,6, co według naukowców zwiastuje wielkie i chyba straszne przebudzenie “Króla” – tak go nazywają okoliczni mieszkańcy, co wiemy z pierwszej ręki. Wysoki na 2109 m n.p.m. jest przy okazji najwyższą górą na wyspie.

Jak tam dojechać? Samemu można, ale trzeba mieć profesjonalne auto terenowe o bardzo dużym prześwicie i bardzo dużych kołach. Jeśli ma się zwykłego suva 4×4, to nie da rady – za duże kamienie i wyboje. Dlatego wyprawę na lodowiec się kupuje on-line i jedzie w grupie z przewodnikiem. Myśmy na stronie www.IcelandAdvice.is znaleźli ofertę malutkiej firmy rodzinnej www.GlacierJourney.is i to był traf szczęścia! Po pierwsze, najpierw szukaliśmy kogoś, kto zgodzi się zabrać 2,5-letnią Miłkę – i ta firemka była jedyną. A potem – o, szczęsny losie! – współwłaścicielka i nasza przewodniczka w jednym, Laufey, zgodziła się na bez kosztową rezygnację trójki uczestników z naszej zarezerwowanej i opłaconej piątki i to dosłownie w ostatniej chwili, choć nie musiała. Szacun. (Także dla Haukura Ingólfssona z IcelandAdvice.is za zrozumienie i pomoc: Takk, Haukur! 🙂 A trzeba wam wiedzieć, że wyprawa taka jest dość kosztowna (ok. 500 zł za osobę), choć trwa tylko 3 godziny. Ale warto! Bo to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie.
Włazimy w lodową jaskinię, a nawet dwie
No właśnie, o to tu chodzi, że nie tylko się podjeżdża do lodowca, nie tylko można na niego ostrożnie wejść, ale przede wszystkim można wejść DO lodowca, a konkretnie do osławionych ice caves, czyli jaskiń lodowych. Są one profesjonalnie zabezpieczone, to ważne, bo naturalne to twory, najczęściej z rwącą podlowodową rzeką w środku, więc trzeba widzieć co i jak.

Jako że lód przepuszcza światło słoneczne, to – gdy się już w takiej jaskini jest, największe wrażenie robi kolor lodu – błękitny lub zielony (zależy od kąta padania promieni słonecznych na zewnątrz). Mieliśmy szczęście z naszą przewodniczką – zażywną i dowcipną panią w średnim wieku, która wyrażała się dobitnie i konkretnie. I była bardzo w porządku.




Wycieczka zaczyna się przy jeziorze Jökulsárlón – trzeba tam przyjechać przynajmniej z kwadrans wcześniej, żeby odnaleźć właściwego przewodnika z właściwym pojazdem, bo jest ich tam kilkunastu, a dodawszy do tego kilkudziesięciu podróżników, trzeba się zakręcić. Po prostu zapytaliśmy pierwszego napotkanego faceta z krótkofalówką o GlacierJourney i on wywołał naszą przewodniczkę. Jak już pisaliśmy, dobrze, że na nią trafiliśmy, bo Laufey ma patent na takie zorganizowanie czasu wyprawy, żeby dojechać do jaskiń, gdy wszyscy inni są albo w transferze, albo mają przerwę. Dzięki temu po półgodzinnej jeździe specjalnie przekonstruowanym dżipem o ogromnych kołach a la monster truck dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia w momencie, gdy nikogo tam nie było! „Now, you have your privacy!” powiedziała sympatyczna przewodniczka. Dała nam kaski na głowy i raki na buty i wprowadziła do jaskini. Ostrzegła, gdzie nie włazić i… zostawiła nas w jaskini. Oczywiście czuwała gdzieś za rogiem, jakby co, ale my mieliśmy całą jaskinię dla siebie. To znaczy my i para młodych Holendrów, którzy pojechali z nami. Tak czy inaczej, u-rze-ka-jąca jest po prostu taka lodowa jaskinia, ze względu właśnie na kolor lodu (od błękitu do zieleni), przez który prześwituje światło. W lodzie zatopione są kamienie i wzory z piasku i żwiru, są stalaktyty, dziwne twory i otwory, jest co tam robić! Jest też podwodna rzeka, ale w jej okolice wchodzić nie wolno. Blisko godzinę chodziliśmy sobie po jaskini, napawając się niezwykłym klimatem i światłem. Gdy zaczęły nadjeżdżać kolejne grupy, my wsiedliśmy do superdżipa i podjechaliśmy do jaskini, która się nie tak dawno wcześniej zawaliła. Leży sobie, wyobraźcie sobie, masa lodowych brył w takiej szerokiej na kilka metrów rynnie. No właśnie, jak już wspomnieliśmy, lodowe jaskinie to tak naprawdę system odprowadzający wodę z lodowca i gdy jest cieplej, płynie nimi woda. Bywa, że tak podmyje jaskinię, że ta zawala się i zamienia w rynnę – też ciekawe. W drodze – tam i z powrotem – wiele się dowiedzieliśmy o lodowcach, wulkanach, języku islandzkim i… chińskich turystach. Bardzo fajna, trzyipółgodzinna wyprawa.

Gdy dojechaliśmy z powrotem na parking, szybko popędziliśmy wzdłuż masywu wulkanu Öraefajökull po resztę ekipy i przywieźliśmy ich (Malina i Miłka czuły się już lepiej) z powrotem nad…
Jezioro Jökulsárlón:
błękitne góry lodowe, a na nich oczywiście foki
Jest to miejsce magicznie – wyobraźcie sobie – z jednej strony schodzi do jeziora lodowiec, odrywają się od niego wielkie bryły lodu (niektóre wielkości domu) i mieniąc się na błękitno w świetle słońca, przepływają cieśniną w kierunku oceanu… A na tych krach i górach lodowych harcują sobie lub leżą foki. Malownicze to jak cholera, więc pojawia się w filmach, m.in. w kilku Bondach, w Larze Croft czy w filmie „Batman Begins” Christophera Nolana.


Jezioro jest całkiem spore, bo obecnie zajmuje powierzchnię ok 18 km2. Piszemy „obecnie” bo to jezioro to fenomen, od lat 70. ubiegłego wielu zwiększyło czterokrotnie swoją powierzchnię. Zmienia się to ze względu na niestałą naturę lodowca, na którego wpływa mają i klimat, i geologia. Kiedyś jęzor lodowca Breiðamerkurjökull oddalony był od obecnego miejsca o 20 km w głąb lądu, a już na przykład w 1948 roku w ogóle zajmował całą objętość jeziora… Jego głębokość także się zmienia. Obecnie wynosi ona ponad 248 metrów, dzięki czemu Jökulsárlón stało się najgłębszym jeziorem Islandii. Taka to już niestała natura lodowca. Ale za to malownicza nad wyraz. Latem organizowane są po jeziorze wycieczki amfibiami i łodziami pontonowymi. Na miejscu jest i schronisko z jedzieniem i sklepikiem, chwała bogu, bo Tosia zapomniała rękawiczek i mogliśmy ją tam zaopatrzyć w nową parę (ładne, z islandzką wyszywanką).

Jako że lód z jeziora nieustannie przepływa do oceanu – cieśniną pod mostem (którym przebiega „Route 1” czyli islandzka „krajowa Jedynka”) – wpada on do wzburzonego morza, które z kolei kruszy wielkie bryły na mniejsze i część z nich wyrzuca na brzeg. Dzięki temu plażę u ujścia owej cieśniny zaczęto nazywać…
Breiðamerkursandur – dla przyjaciół Diamond Beach
Islandzka nazwa jest nie do wymówienia, więc „Brylantowa plaża” stała się niemal oficjalną nazwą (na Google Maps to wystarczy). Wielkie bryły lodu – niektóre starsze niż 1000 lat! – i małe bryłki połyskują w słońcu niczym prawdziwe brylanty, szczególnie, że pięknie są wyeksponowane na czarnym (bo wulkanicznym) piasku „brylantowej plaży”. Wielkie, małe, o najróżniejszych kształtach, białe, przezroczyste, superbłękitne, a nawet czarne – surrealistyczna wystawa u boskiego jubilera 😉 No i bonus – każde zrobione tu zdjęcie to ładne zdjęcie.





Nacykawszy się do woli, puściwszy nawet drona (polecamy filmik, gdzie Diamond Beach pojawia się w 29 sekundzie) wsiedliśmy o zachodzie słońca do naszego samochodziku i ruszyliśmy Ring Road 1… z powrotem w kierunku Vik.
W nocy wiele nie widać, ale klimat jest! Po prawej (teraz, jadąc z powrotem) masywy wulkanicznych gór, czasem po lewej, gdy droga wspina się bardziej na wyżynę, omijając rozlegle rozlewiska lodowcowych rzek (na przykład te za Hof – zobaczcie na Google Earth, niesamowicie to wygląda). Czasem mijaliśmy też podświetlone atrakcje widokowe, na przykład wodospad Systrafoss, fajną górę Systrastapi Rock czy wulkan Katla.
Samo Vik i Myrdal to po prostu malowniczo położona wieś, w której mieszka ok 350 osób. Dla nas stało się ważne, bo postanowiliśmy pójść z Maliną do lekarza. Ośrodek zdrowia jest czynny wtedy, gdy przyjeżdża lekarz. A lekarze przyjeżdżają na kilka dni i wyjeżdżają. Nas przyjął dr Jacek, nasz rodak, który mieszka i pracuje w Reykiaviku (2,5 godz. na północ) od 30 lat. Zbadał, przepisał lekarstwa, uspokoił i zalecił… wizytę na Islandii w lecie, że pięknie, że urokliwie, że dzień trwa całą dobę… A po wizycie u lekarza, pojechaliśmy do jednego z ikonicznych miejsc Islandii, zwanego…
Czarna Plaża Reynisfjara
No to jest jak żywa ilustracja do powieści fantasy, albo coś z wizji Beksińskiego czy George’a R.R. Martina. Czarne skały, czarne jaskinie, czarny piasek, czarne kamienie i czarne kilkudziesięciometrowe szpikulce wystające z morskiej kipieli, wszystko oblewane białymi grzywaczami oceanicznych fal, a w oddali wielki łuk skalny… Legenda mówi, że to dwa gigantyczne trolle świt zastał w wodzie i zamienił w skały. Tak czy inaczej nam się skały i jaskinie w oczywisty sposób skojarzyły z wizytą w Irlandii w Grobli Olbrzyma (zobaczcie tu), gdzie też występują owe przedziwne geometrycznie ukształtowane skały. Lało, strasznie wiało, ale miejsce nie do zapomnienia!



Ruszywszy z Vik „Jedynką” na półniocny zachód mieliśmy wielki apetyt, żeby zobaczyć legendarny wrak samolotu na plaży. Kojarzycie? Taki blaszany, srebrny kadłub z okienkami bez skrzydeł? To DC-3 z amerykańskiej marynarki wojennej, który w 1973 roku awaryjnie lądował na plaży (czarnej, a jakże) kilkanaście kilometrów na zachód od Vik. Wrak tam został i z czasem stał się atrakcją fotograficzno-turystyczną. Też chcieliśmy go zobaczyć. Dokładnie sprawdziliśmy, gdzie on jest i jak tam dojechać, zresztą nawet na Google Maps jest dojazd. Cieszyliśmy się, że mamy terenówkę, bo droga skalista, ale przejezdna, sądząc po zdjęciach w internecie… No i co się okazało? A to, że właściciele tych terenów mieli już dość setek przejeżdżających przez ich ziemie samochodów wyładowanych entuzjastami surrealistycznych widoków i zamknęli drogę. Ale nie jest źle. Zbudowano pojemny parking, wytyczono pieszy szlak i jedyne trzy kwadranse marszu wystarczą, żeby do wraku dojść. Ale myśmy nie poszli. Po pierwsze Malina wciąż nie była w formie, po drugie lało, po trzecie wiało. Postanowiliśmy zostawić to sobie na kolejny raz, pewnie letnią porą spacer będzie przyjemniejszy. Zresztą wypatrzyliśmy na parkingu kontener z wypożyczalnią rowerów, zapewne otwartą w sezonie letnim. Więc pojechaliśmy dalej…
Po drodze, improwizując, zjechaliśmy jeszcze w kilkukilometrową drogę 221 kilka kilometrów w stronę jęzora lodowca Sólheimajökull. Jest tu baza wypadowa do wędrówek pieszych po lodowcu. Zmokliśmy, ale lodowiec widzieliśmy. Bardzo był ładny, niebieściutki. Wróciliśmy na drogę i kolejny przystanek zrobiliśmy u podnóża Skógafoss, jednego z najpiękniejszych i największych wodospadów Islandii.

„Prostokątny” wodospad Skógafoss
Rzeka Skógá (a może jej prapraprababcia) płynęła sobie kiedyś i wpływała do Atlantyku prosto z klifu. Teraz linia brzegowa przesunęła się o dobre pięć kilometrów wskutek nanoszenia przez miliony lat osadów… W ogóle jak się jedzie „Jedynką” to przez setki kilometrów ciągną się wzdłuż wybrzeża ściany byłych klifów, teraz już w głębi lądu.

Tak czy inaczej wodospad zrzuca teraz wodę w dolinkę, którą rzeczka dalej sobie spokojnie płynie, mijając hotele i restauracje, których ci tutaj dostatek. Nic dziwnego, to w końcu Skógafoss – jedna z najsłynniejszych atrakcji Islandii.
Zimą wygląda super, ściany są pokryte lodem. Wodospad jest szeroki (25 m) i wysoki (60 m) i właśnie dzięki takim proporcjom i równiutkiej linii spadu, wygląda jak „prostokątny”.

Woda spada z hukiem, rozpylając mgiełkę. Idzie się po lodzie, więc trzeba być ostrożnym. Robi to wrażenie. Dołem można podejść, ale można też górą – trzeba się wspiąć po schodach na solidną platformę u szczytu, skąd widać rzekę płynącą sobie spokojnie, nie przeczuwającą jeszcze dramatycznych wydarzeń już tuż-tuż u krawędzi…
Malowniczy jest to wodospad, a do tego, nieopodal góruje masyw wulkanu Eyjafjallajökull, nic więc dziwnego, że widok ten lubi pojawiać się w filmach, na przykład w przeboju Marvela Thor, albo w serialu Vikingowie, gdzie odkrycie Islandii następuje właśnie tu.
A na koniec mapka naszej podróży i parę praktycznych wskazówek, dzięki którym, zarówno zima jak i kraina lodu i ognia nie będzie wam straszna.
PRAKTYCZNIE
LECIMY!
Do niedawna lot na Islandię był z finansowego punktu widzenia nie lada wyzwaniem, ale teraz trzy razy w tygodniu z Warszawy i Gdańska lata tam WizzAir. Bilet przy rezerwacji z odpowiednim wyprzedzeniem może kosztować niewiele ponad 300 złotych za lot w obie strony, więc nagle Islandia stała się jakaś bliższa 😉 Lot trwa 4 godziny z małym hakiem, ląduje się na lotnisku Keflavik (ok 50 km od Reykiaviku). Wiz nie trzeba. Zegary cofa się o godzinę.

W Reykiaviku byiśmy jedynie przejazdem. Tym razem natura zwyciężyła i to jej poświęciliśmy cały nasz czas 🙂 Tu katedra Hallgrímskirkja.
PRAKTYCZNIE
JEDZIEMY!
Islandzka „krajowa jedynka”, czyli Ring Route 1. otacza wyspę! Świetna 1330-kilometrowa trasa krajoznawcza latem, zimą nieprzejezdna w pełnym wymiarze (bo na północy i północnym wschodzie fragmenty są zagrożone lawinami i śnieżnymi zatorami). Jedynka to drogowa królowa. Pozostała siatka dróg jest nader skromna. Praktycznie cały interior wyspy w zimie jest całkowicie niedostępny, drogi kategorii F, czyli wymagające samochodu z napędem 4×4 i wodoodpornym silnikiem (przekraczanie rzek) są w zimie zamknięte. Ale na południe do Jeziora Jökulsárlón z Reykiaviku dojechać bez problemu się da. Jedynką. Da się też elegancko przejechać okrąg na wschód od Reykiaviku zwany Golden Circle – drogi 35 i 36 – znany z licznych atrakcji krajoznawczych. I Jedynka, i wszystkie pozostałe drogi (z kilkunastokilometrowym wyjątkiem dojazdu do lotniska i dwóch czy trzech kilometrów we wschodnich dzielnicach Reykjaviku) są trasami jednojezdniowymi, czyli takimi wąskimi – jeden pas w jedną stronę, drugi w drugą. A na dodatek większość mostów jest jednopasmowa, więc gdy auta z jednej strony przejeżdżają, te z drugiej muszą poczekać. A mimo wszystko całkiem się fajnie po Islandii jeździ, bo wszystko wynagradzają niecodzienne widoki.

PRAKTYCZNIE
JAK WYPOŻYCZYĆ SAMOCHÓD?
Zacząć oczywiście można od Rentalcars.com, ale my polecamy od razu przejść na stronę lokalnego operatora Procar.is. Po pierwsze możemy wypożyczyć tu auto od razu z pełnym ubezpieczeniem, bez konieczności wpłacania depozytu (depozyt na Rentalcars.com to minimum kilka tysięcy złotych). Po drugie na stronie Procar.is znajdziecie duży wybór nowiutkich samochodów – od malutkiej Kii Picanto (od 165 zł za dobę) do wielkiego campera. My zdecydowaliśmy się na arktyczną edycję Hyundaia Tuscon (podgrzewana kierownica!:) z napędem na cztery koła. W zimie na drogach wzdłuż wybrzeża to konieczność! Po trzecie wreszcie ceny są przyjazne (jak na Islandię!). Po dokonaniu rezerwacji dostaniecie e-maila z info, że będzie na Was czekał na lotnisku przedstawiciel firmy, który Was nieodpłatnie przewiezie do miejsca odbioru pojazdu. I ów przedstawiciel, i obsługa na miejscu mówiła po polsku.
Ważne: trzeba brać pełne ubezpieczenie, które obejmuje oprócz standardowych rzeczy także specyficznie lokalne jak np. uszkodzenia lakieru i szyb od latających na wietrze z ogromną prędkością kamyczków. Nasz nowiutki było nie było samochód miał w momencie odbioru przyklejonych kilkadziesiąt malutkich pomarańczowych kropek, które oznaczały miejsca małych wgnieceń. Przy oddawaniu przybyło kilka nowych. Na Islandii tak wieje, że to niemal pewnik. A bez pełnego ubezpieczenia część kosztów lakierowania obciążyłoby nasz portfel.
Co ciekawe, nawet pełne ubezpieczenie nie obejmuje uszkodzenia podwozia od spodu. Jak nam wyjaśnił uczynny pracownik wypożyczalni, po polsku zresztą, na Islandii zakazana jest jazda off-road’owa, a tylko na bezdrożach można nabawić się takich uszkodzeń. Poza tym żadna polisa nie obejmuje też uszkodzeń powstałych na skutek zderzenia ze zwierzętami („W tym kraju to zawsze jest wina kierowcy, takie prawo” – usłyszeliśmy).
W zimie samochody wyposażone są w opony z metalowymi ćwiekami. W komplecie z napędem na cztery koła i ostrożną jazdą – da się po Islandii jeździć!

Jezioro Jokulsarlon o poranku.
PRAKTYCZNIE
SKĄD WZIĄĆ (STOSUNKOWO) NIEDROGI INTERNET?
Własny nielimitowany internet w podróży to błogosławieństwo. Nauczeni przykładem Japonii, RPA i Argentyny, od razu sprawdziliśmy, czy w Islandii można wypożyczyć magiczną kieszonkową skrzyneczkę z Wi-Fi, do którego można wszystko popodłączać. I co? I można!
Handy Wi-Fi to dokładnie to samo, co już znaliśmy i kochaliśmy (a znaliśmy pod nazwami Wi-Fi Walker, czy Pocket Wi-Fi). Za równowartość 30 złotych dziennie otrzymaliśmy ów przenośny zgrabny router z kabelkiem i ładowarką. Działał bez zarzutu od pierwszej chwili w trybie 4G, szybko i bez zacinania. Dzięki temu przez cały dzień mieliśmy i nawigację, i stały dostęp do google. Szczegółowe informacje znajdziecie na stronie handywifi.is

Fragment zawalonej jaskini w lodowcu Vatnajokull, Islandia.
PRAKTYCZNIE
POGODA? DMIE, WIEJE, WIUCHA!
Co ciekawe, choć zwyczajowo Islandię zalicza się do Europy, to już na AccuWeather wraz Grenlandią stanowią osobną kategorię ‘Arctic’. Ale wiecie co, wcale nie jest tak zimno. To głównie dzięki prądowi morskiemu Golfsztrom (ang. Gulf Stream). W styczniu i lutym średnia temperatura oscyluje koło 0oC. Największe mrozy w lutym to raptem poczciwe -5oC. (Z drugiej strony w lecie średnia temperatura to, hm, 11oC! Raczej rześko, co?) Ale… No właśnie – jest jedno wielkie „ale” – ale nawet niewielki mróz robi się odczuwalnie wielki, gdy zawieje wiatr. A wiatr na Islandii wieje. Wieje mocno. Naprawdę. Przez kilka dni dęło tak, że z trudnością otwieraliśmy drzwi od samochodu. Podczas wichury trzeba też oczywiście ostrożniej chodzić, a nawet prowadzić samochód, bo wiatr potrafi przesunąć nie tylko człowieka, ale i auto! Tak czy inaczej ciepłe, nieprzewiewne kurtki, spodnie, czapki, rękawiczki i szaliki to w wietrzne dni konieczność.
My zabraliśmy wszystkie nasze zimowe – narciarskie ubrania i świetnie się one sprawdzały do momentu kiedy zaczęło lać. A lało niemiłosiernie. Kilka kubłów wody na minutę i ubrania przemokły. Sposobem być może jest dodatkowe nakładanie pelerynki. Ludzi w pelerynkach widzieliśmy wielu i z początku nas oni trochę dziwili, a później już nie.


Jeśli ktoś z was na Islandię się niebawem wybiera i miałby do nas jakieś pytania, niech pisze w komentarzach lub mailowo, chętnie odpowiemy.
Mamy nadzieję, że nasze wskazówki i spostrzeżenia są przydatne. Dajcie znać 🙂
Super opisane, bardzo tresciwie😊 Na pewno pojedziemy w ktores wakacje, bo jednak zimne wietrzysko dyskwalifikuje poki co zwiedzanie z naszymi maluchami…
Podczas naszej wyprawy wiatr był właściwie tylko pierwszego dnia, ale wiadomo różnie to może być. Gorszy był chyba ten deszcz. Wtedy naprawdę ciężko jest zwiedzać. Dzięki za miłe słowa 🙂 Buziaki :)*
Pięknie to mało powiedziane! Pojechałabym… 😉
Krajobrazy fenomenalne! Islandia jest specyficznie piękna. 🙂
Bardzo treściwy wpis. Islandia zimą bajeczna. Tylko te temperatury plus wiatr…
Temperatury nie są złe, bo raczej w okolicach zera. A wiatr też raz jest, a raz nie ma. 🙂 Da się przeżyć, a widoki obłędne.